piątek, 29 maja 2015

Mam wolne rence to se nimi... pomagam

Dzień Dziecka za pasem. Znowu nasze domy dzieciatych rodziców zaleje fala plastikowej chińszczyzny i innych kurzołapów by pokazać dzieciom, że o nich pamiętamy. Dziatwa pobawi się zabawką 5 minut i rzuci w kąt, gdzie Macierz będzie się o nią potykać, upominać o uprzątniecie, po to by w końcu skończyć w worku z recycklingiem. 
A można inaczej. 
Dziecku, w ten jego dzień można ... poświęcić czas. Zabrać na spacer/wycieczkę/lody. Zrobić coś razem. A nie za chwilę, idź się pobaw bo ja muszę..... Potomstwo na pewno lepiej zapamięta dzień spędzony z wiecznie zabieganym rodzicem niż kolejną zabawkę.
a te 5, 10, 30 zł, które wydalibyśmy na zabawkę można przeznaczyć dla tych, którzy nie mają rodziców do rozpieszczania. Można pomóc. 

My, blogacze, czyli taka grupka zapaleńców co biega i jeszcze terroryzuje innych opisem swoich przejść z biegiem związanych zorganizowaliśmy  akcję wywołania uśmiechu na buźkach maleństw z ośrodka preadopcyjnego w Otwocku. To miejsce, do którego trafiają dzieci niechciane, często w złym stanie zdrowotnym, gdzie czekają na tych, którzy zechcą stać się ich rodziną. I właśnie im chcielibyśmy podarować trochę uśmiechu. Chcesz dołączyć do akcji? Wszystkie szczegóły znajdziesz tutaj => KLIK

Dobro wraca i my tez mamy coś w zamian. Wystarczy zrobić sobie focię z rekami wolnymi do pomocy (np  przy użyciu stópek) i wrzucić ja tu => KLIK a najbardziej odjechane fotki nagrodzimy ciekawymi i smacznymi nagrodami.

A więc do dzieła. 

niedziela, 12 kwietnia 2015

Początki. Znowu

Nie oszukujmy się. Ostatnie miesiące to kompletna porażka biegowo-sportowa. Efekt? Kręgi hulają zumbę przeskakując sobie w te i wewte. Miesiąc temu skoczyłam sobie do Londynu, lekko mnie przewiało pom ędźwiach i bam: cały wyjazd zmarnowany bo ledwie powłóczyłam nogami. Nie obyło się bez nastawiania. 
Przedwczoraj wygłupialiśmy się z Juniorem na podlodze, gdy nagle Tygrys położył się na plecach i zrobil przerzutkę nigami za głowę "Mama, patrz". 
"Żuczku ja też tak umię" zapewniłam latorośl, padłam plackiem na podłogę, uniosłam kończyny do 90 stopni i .... Tyle. Tam zostały. W górze. Tak, jakby ktoś zablokował mi plecy. Nie ważne jak bardzo sie starałam to one i tak nie chciały się ruszyć dalej. A przecież jeszcze nie dawno robiłam pełną przerzutkę? Co jest?
Wróciłam do jogi. Boleśnie. 
Ja wiem że gwarancja to do 30-tki a potem już się człowiek sypie, ale żeby tak od razu?
Fizjo pozwolił powoli wracać do biegania. W sobotę wyczekana wizyta u ortopedy. Mam nadzieję, że też pozowoli.
Ale to nie będzie powrót do biegania. To będzie zaczynanie od nowa, bo nie biegałam od tak dawna, że od początku trzeba będzie wszystko budować. Może to i lepiej? Bo ucząc się na poprzednich błędach mogę teaz zacząć jak należy. 

Ktoś się jeszcze pisze? 

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Matka może

 Tak sobie poczytuję blogi innych otoczona paczkami chusteczek i myślę. Czytając Krasusa i Bo to zazdroszczę im czasu, który mają na to by poświęcić się bieganiu/pływaniu i innym szaleństwom. Niestety. gdy pojawia się Potomek czas nagle staje się towarem deficytowym, zwłaszcza ten JA czas, gdy można sobie pójść zrobić co się chce, wtedy kiedy się chce, a nie kiedy się da wyrwać parę chwil.
Wczoraj czytałam u Emilii o tym jak trudno wygospodarować czas przy małym szkrabie. Cóż, na pocieszenie mogę tylko powiedzieć, że im większe tym trudniej.
Gdy Tygrys był jeszcze w miarę niemobilny i nie zadawał tysiąca pytań czas na ćwiczenia zawsze się znalazł, bo dziecko spało, albo ćwiczyło ze mną. I wszystko mu się podobało byle mama obok. 
Teraz nawał obowiązków, powrót do pracy, przedszkole, magisterka i nagle codzienne obowiązki wygrywają z tą ważną cząstką czasu jaka była przeznaczana na Brykanie  przez duże B. 

Pewnie, że się da. Przykładem jest tu np Hania, która jakoś znajduje czas by się porządnie sponiewierać na treningach. Z partnerem podzielającym biegową pasję jest pewnie trochę łatwiej, bo rozumie tę potrzebę wyjścia, wybiegania, wymordowania troszeczkę.

Z powodu ostatnich zawirowań zdrowotnych bieganie leży i kwiczy. Chociaż choinkę ubrałam sobie medalowo aby przypomnieć sobie jak to fajnie było i że jednak warto i moze przyszły rok będzie pod tym względem lepszy.


  

Ale żeby nie było tak pesymistycznie to jednak udaje się Coś zrobić.  Najbardziej brakuje mi chyba siłowni, a może raczej spokojnej godzinki na takie ćwiczenia. Ale odkryłam, że mam przynajmniej pół godziny gdzie udaje mi się połączyć przyjemne z jeszcze przyjemniejszym.
Otóż usypianie Tygrysa to (w przypadku gdy nie postanowi uciąć sobie drzemki) kwestia około 30 minut. Już po książeczkach, których nigdy dość, kładziemy się w ciemności jego pokoju - on na łóżeczku, ja na macie na podłodze - i opowiadamy. Znaczy się głównie ja opowiadam, bo "mamusiu proszę bo ja tak luuuuuuuubię". No i po co leżeć po próżnicy skoro można ten czas tak pięknie zagospodarować? Jak każda kobieta w wyposażeniu podstawowym dostała mi się wielofunkcyjność więc sobie ćwiczę.

John Deere z Masseyem Fergusonem jada po pługi - uf uf spięcia brzucha 
Jadą na pole orać/siać/bronować - Pilates na nogi
Spotykają New Hollanda - pośladkowe
Kombajn zbiera kukurydzę i przerabia na kiszonkę - grzbietowe
Zwozimy siano - pompeczki

Matko jaka ta praca na roli ciężka. Codziennie Tygrys domaga się tych samych opowieści "mamusiu opowiedz jak John Deere orał pługiem obrotowym a Massey i Ferguson zwykłym" więc przynajmniej odpada mi wymyślanie nowych bajek. A sponiewierana jestem konkretnie po takiej sesji usypiankowej. Czasem zapyta śpiącym głosem po co ja tymi nogami tak macham. A gdy już sobie śpi to spokojnie się rozciągam i mogę zacząć kolejna wieczorną fazę obowiązków.

No i co nie da się? Pewnie, ze się da. Bo Matka zawsze może. A jak nie może to i tak coś wymyśli żeby się dało.


Marudze

Mam nowe skarpetki do biegania i nie mogę ich wypróbować. Buuuuu. Mam takie kochane dziecko. Czerpie z przedszkola pełnymi garściami a potem szczodrze dzieli się z nami. Ledwie wykaraskaliśmy się z rodzinnego pakietu zatokowego a już popadliśmy z Tygrysem w zapalenie oskrzeli. Bo przecież mamy musiały przyprowadzić chore dzieci na spotkanie z Mikołajem i tym sposobem wykosiły 80% społeczności przedszkolnej. Zipiemy, świszczemy, kaszlamy - on jak zawodowy gruźlik jak jak suchotnik. 

Tak sobie przeglądam bloga i zatęskniło mi się bardzo za rokiem 2009 i 2010. Za tymi zwariowanymi biegami i grupką ludzi, z którymi wszystkie te przygody były możliwe. Może 2015 znowu będzie takim rokiem, co? Będzie?

wtorek, 4 listopada 2014

Budząc się z letniego snu

Lato, ciepełko, krótkie spodenki, lekka bryza chłodząca rozpaloną twarz. A mnie wołami nie wyciągniesz na bieganie. Ale nadchodzi jesień, szarówka, ponuro a najlepiej jeszcze jakiś deszcz a ja wyciągam te wszystkie warstwy i warstewki, czapka, rękawiczki i nareszcie budzę się do życia. Znajduję czas i ochotę na to by wyjść, niezależnie od pogody i brykać. 
Do letniej abstynencji biegowej przyczynił się jeszcze jeden faktor. Do słownika wkradło się "muszę". Muszę pobiegać. Chwilunia. To ma być przyjemność, hobby, a nie konieczność. Przecież to nie jest moja praca, gdzie coś muszę. Biegam bo tak chcę. Postanowiłam sobie odpocząć. Aż poczuję, że znowu mi się chce. 
I zachciało. Jak tylko zrobiło się zimno. 





Najtrudniej było z czasem. Odkąd Tygrysek zaczął przedszkole a ja pracę, każda chwila razem była na wagę złota. Wystarczy, że co drugi weekend muszę jechać na UW, gdzie jeszcze odbierać wieczorną godzinę maluchowi. Ale znalazło się rozwiązanie. 
Jak wiadomo najtrudniej wyjść z domu, potem już samo się biegnie. Gdy prowadzę go do przedszkola od razu ubieram się w sportowe ciuchy i po odstawieniu malucha zamiast do domu idę  od razu na małą rundkę po polach. Tak rozpoczęty dzień ma całkiem inna energię.



Sportowy kalendarz powolutku zapełnia mi się takimi wyrwanymi napiętemu grafikowi chwilami. W środy mam tę godzinę dla siebie, którą spędzam na basenie, w czwartek udaje mi się wcisnąć trochę jogi przed pracą. Niewiele, ale czasem już to wystarcza. Zawsze jakiś początek. I najważniejsze, znowu sprawia radość. 



poniedziałek, 14 lipca 2014

Nocne brykanie

9.30 Tygrys nareszcie spacyfikowany a reszta domowników układa się do snu. Łóżeczko śpiewa syrenią pieśń a ja łapię w garść buty i na palcach wychodzę.
Ostatnie promienie słońca dają dostatecznie dużo światła by biec wśród nieoświetlonych pół. Ogromny czerwony księżyc  wznosi się nad horyzont i nieśmiało wygląda zza chmur. Świerszcze z całych sił próbują zagłuszyć koncertujące żaby. Zapach świeżego siana miesza się z zapachem kopru z pobliskiej plantacji. Nietoperze towarzyszą mi ściągając tuż nad głową. Dwie meszki łapią się na darmową wycieczkę w moim oku.
Jest cudnie. Takie chwile przypominają mi po co biegam. Nie dla ścigania się, medali, PBs. Dzięki bieganiu nie zaleguję na kanapie i nie tracę tych wrażeń. 
Wracam po cichu do uśpionego domu pełna pozytywnej energii. Będzie mi potrzebna jutro.
Dobranoc wszystkim 

czwartek, 19 czerwca 2014

5-latek

We wtorek Brykanko skończyło 5 lat. A ja ciągle czuję się jak 10 lat temu. Czy zrobiłabym coś inaczej, gdyby przyszło zaczynać mi od nowa? Tak. Zaczęłabym biegać 15 lat wcześniej. Korzystałabym z okazji mieszkania w pięknych miejscach przez dłuższy czas ii brała udział w organizowanych tak biegach: Paryż, Rzym, Florencja. Cieszę się jednak ze zaczęłam. Że jestem aktywna. Wprawdzie nie mogę pochwalić się szalonymi wynikami, ale ruszam się i czerpię z tego przyjemność. A to chyba najważniejsze. 
Także najlepszego blogorocznicowego dla mnie. Idę pobiegać


niedziela, 4 maja 2014

Ten w którym mi sie podoba

Uwielbiam to uczucie, gdy nagle wszystkie kawałki układanki wpasowują się na swoje miejsca. Czuję się jakby w przeciągu jednej nocy ktoś pstryknął przełącznik. Jeszcze wczoraj nie daję rady a dziś już mogę. Bieganie nareszcie zaczyna być przyjemnością a nie walką z samą sobą i leniwym demonkiem siedzącym w mojej głowie.
Zimowe truchtanie po śniegu z Tygrysem na sankach i podbiegi i wszystkie drobne elementy zaczynają dawać rezultaty. 

Ja biegam! Nie truchtam, nie robię przerw pomiędzy, tylko w końcu biegam.

Wczoraj robiłam kilometrówki i, ach jak ciężko było w połowie, miałam ochotę rzucić i już. Po głowie obijało mi się pytanie, które zawsze zadaje mi Babcia, gdy przybiegam do nich i wyglądam jak dyszący burak "Dziecko, a po co ty się tak meczysz?" No właśnie, po co? Ale przemogłam się, w czym pomógł mi ipod bo właśnie zapodał utwór idealnie dopasowany do moich kroków. Dzięki temu nie tylko dokończyłam trening, ale nawet pobiegłam o krok dalej. 
I czułam się świetnie. Dumna, że pokonałam samą siebie. Wydaje mi się, że stać mnie na więcej, niż sobie na to pozwalam. Biegam zapobiegawczo zamiast dać z siebie wszystko. I to wszystko siedzi mi w głowie. Coś w tym, co Matt Fitzgerald pisze w Brain Training for Runners jest.

Za tydzień Ekiden i jestem pozytywnie nastawiona.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Bieganie najtańszym sportem na świecie, mówią



Na zajęcia z pisania tekstów naukowych mielismy opisać coś z niecodziennego punktu widzenia z lekkim przymrużeniem oka, np spacery odmóżdżają, oglądanie meczu po pracy ma mnie zrelaksować itd. długo nie mogłam wpaść na pomysł o czym tu pisać aż zaczęłam robic porządki w garderobie i praca napisała sie sama. w związku z tym, że tematycznie wpasowuje się idealnie postanowiłam zamieścic ja tutaj. ehem ehem a zatem:


New Year’s rolling in and it’s about time for new resolutions. You’d like to take up some activity but you really cannot spend much. You cross out the bike then as it’s too expensive, you don’t want to pay for the gym membership nor the swimming pool pass either. What you have left, then? 

Running is the cheapest sport ever: just grab the pair of shoes, some old sweats and cotton t-shirt and head out the door, right? Or so they say. 

While you’re jogging you pass other runners all dressed in fancy-shmancy high-tech gear. But you’re OK in yours, right? Well, you have to admit that wet cotton t-shirt is not the most pleasant thing to wear. So you buy yourself your first running t-shirt. Oh my, the difference that makes. Now, how about those running pants? Wouldn’t it be nice to have a pair of quick-drying pants? And socks,for that matter? And don’t forget the running bra (if you’re a girl, that is). They say sports bra should never celebrate a birthday so you will have to replace it at least once a year but that’s it. No more spending. Well, not exactly. You find it hideous you have to wash your running gear every day so you buy few more changes of clothes. Just for convenience. 

Once you’ve been running for some time you decide to join your local running club. It’s free after all. And that’s where you learn your shoes are all wrong. You’re a pronator/neutral/overpronator and you need suitable trainers. Unless you want to get injured and have your joints, muscles, performance hindered. You splash a substantial amount of cash on a new pair but it’s an investment in your health, totally worth it.

Soon you are asked about your PB you obviously don’t have and you start searching where you can get one. It turns out they meant “personal best” for a specific distance so you sign up for your first race to get one and you pay the entry fee. Come again? 

That’s right, you have to pay in order to run but... you get a t-shirt (sometimes), a goody bag and a medal to show it off so it’s an investment really.

Once you’ve got your PB you learn that you should beat it so you sign up for more races and probably buy more gadgets: reflective clothing and night lights for visibility, a decent watch to keep track of your time and pace, hats to keep the sun off your head and sweat from your eyes, waist belts to hold water bottles, phone and cash. The necessities, really. Your running buddies are talking meryl wool t-shirts but you’re not there. Yet.

You enjoy racing but you see other runners wearing some fancy watches or other devices they are looking at ever so often and here’s where you learn about the heart rate monitors and GPS tracking watches and the gadgets you probably don’t need but you want them so badly. Surely you would run faster with one of those and you would finally beat that PB of yours. You can’t buy one now though as your trainers need replacing as they have solid 700km in them but next month maybe?

The appetite grows while eating so you sign up for longer races, maybe even the marathon and why not to run one abroad? London or Paris sounds nice. The entry fee is extorcious but that medal would look so good on your display wall. Don’t forget the plane ticket and accommodation but you can treat is as holidays so it’s 2 in 1, right?

Marathons usually take place in early Spring as to avoid the hot weather so you will have to do all your training in the Winter. You need Winter running apparel then. Cross training would be good too so you do buy that gym membership after all. And swimming is great for sore muscles. You're even considering hiring a personal trainer who would create a training plan cut specially for you. 

One day you open your wardrobe to find out you have more running clothes and shoes than the regular ones and running expenses take up 3/4 of your bank statement.


Buying that bike doesn’t seem so expensive now, doesn’t?


poniedziałek, 10 marca 2014

Pęknięcie z przemieszczeniem, czyli o tym jak się oferma na rowerową wycieczkę wybrała. Między innymi

Obijam się ostatnio z pisaniem, ale lepiej z pisaniem niż z bieganiem. Wciągnęło mnie kilka projektów, w tym tworzenie pracowni vel studia twórczego ( fajnie brzmi, prawda? " jakby co, to będę tworzyć w moim studio"). Efekty pracy można sobie obejrzeć tu, tu i tu. Te drugą stronkę prowadzimy ze znajomą, więc nie wszystko jest moje.  Dodatkowo Tygrys nie pozwala się nudzić a piękna pogoda nie nastraja mnie do spędzania niepotrzebnie czasu przed mionitorem. Ale od czasu do czasu wypadałoby coś skrobnąć. 

Truchtam sobie w wolnych chwilach. Gdy leżał śnieg, udało mi się wykonać kilka treningów z Juniorem na sankach. Lekko nie było, ale dzieć bł zachwycony zaprzęgowym końikiem. Jestem szczęściarą, bo Tygrys aż się rwie do aktywnego spędzania czasu (lubię myśleć, że mam w tym czynny udział i po części to moja zasługa) zwłaszcza, gdy ja też w tym uczestniczę. I tak podczas jogi muszę ustąpić mu miejsca na macie, ćwicząc z DVD zabiera mi najlżejsze ciężarki a na spacerach dba o moją kondycję. Nadal uwielbia wozidła maści wszelakiej wię siedzi grzecznie w wózku i pozwala biegać. Dziś zainaugurowaliśmy sezon biegania z wózkiem i bryknęliśmy do Dziadków. Przy okazji mogłam sobie sprawdzić ile czasu zajmie mi pokonanie trasy 5km przed majowym Ekidenem. No więc marniutko bo 38minut, ale ... Na swoje usprawiedliwienie mam kilka niniejszych punktów: 

a) z wózkiem niebiegowym, a takowym się wybraliśmy, biegnie się źle, wolno i niewygodnie
b) po drodze mijaliśmy dźwig przy pracy oraz kilka traktorów co wymagał swolnienia, by Tygrys nacieszył oczęta i miał o czym opowiadać Dziadkowi
c) domagał się nieustającego komentarza na żywo na temat wszystkiego co mijaliśmy po drodze, wiec zadyszkę miałam jak trzeba

W tym miejscu pragnę uspokoić drużynę blogaczy, która to widząc powyższy czas zapewne zastanawia się już jak wykreślić mnie z listy ;) do maja to ja zamierzam urwać przynajmniej 15 minut, no i wózek zostawie w domu. Wracając do domu zamienimy wózki i weźmiemy już baby joggera, dzięki czemu częściej wybierzemy się na bieganie w dzień

Wyciagnęłam też sąsiadkę na wieczorne bieganie. Dzieciaki zostały pod opieką tatusiów a my brykałyśmy po ciemnej stronie wsi. Na początek male 2,5km kółeczko aby jej nie przerazić za bardzo. Ale fajnie byłoby przygotować się razem do 10km biegu wokół Jeziorek Międzyrzeckich (jeszcze jej nie informowałam o tych planach, małe kroczki, małe kroczki). 

Mój tratlonowy start będę chyba musiała przełożyć na przyszły rok bo koliduje z planami ślubnymi. Tak to jest jak na bieg trzeba się zapisać z rok wcześniej a na ślub tylko 3 miesiące wcześniej.

To tyle z aktualności biegowych i wracam do tematu tytułowego. Zainaugurowaliśmy sezon rowerowy wczoraj. Mamy to szczęście mieszkać w pięknych okolicach i jak nie wyżej wspomniane Międzyrzeckie Jeziorka, czy też mnóstwo przejezdnych, grzbno-poziomkowo-jagodowych lasów to mamy jeszcze Zbiornik. Za czasów mojego dzieciństwa często się w nim kąpaliśmy, ale był wtedy bardziej zadbany. W tej chwili to raj dla wędkarzy, niedzielnych spacerowiczów i ptactwa. Wprawdzie część wody jeszcze jest zamawznięta, ale już pływają całe kolonie kaczek, 50+ łabędzi a nawet pełno bobrów. Tych akurat nie spotkaliśmy, ale podziwialiśmy ich żeremie. Uświadomiłam sobie wczoraj, że to doskonałe miejsce do biegania. Zbiornik przecina grobla co daje kilka możliwych tras biegowych. Zbiornik leży przy kanale Wieprz-Krzna i tak sobie myślę, że fajńie byłoby zrobić kiedyś taki trening kanałem. Sęk w tym żec ały kanał ma 140km długości, więc to nie na moje bieganie na razie, ale jakieś fragmenty na pewno zechcę pokonać.

Przy okazji zabraliśmy też Babcię i Dziadka Tygryska i zrobiła nam się rodzinna wyprawa. Wracaliśmy już do domu, gdy nieuważnie najechałam na gałąź. A tam, gałąź, no gałązka, chucherko takie, może z 50mm średnicy miała, a szkody narobiła jakbym przynajmńiej na konar jakiś najechała. Kto wiedział, że ja takiego pałera w kopycie mam? Wkręciła się w łańcuch a ja pokręciłam pedałami o sekundę za długo i było już po wszystkim. Pękło mi takie trzymadełko od mechanizmu od tylnej przerzutki aż całą prowadnicę mi wygięło tak, że wgięlam sobie nawet tylny widelec. Oferma. M spiorunował mnie wzrokiem i kilkoma dosadnymi słowami na co ja milczałam z pokorą przyjmując zasłuzoną reprymendę. No ale czy ja specjalnie? Ot zwyczajńie przez nieuwagę, zapatrzyłam się na łabędzia jakiego i trach. Udalo mu się trochę odgiąć cały wichermajster na tyle, że nadal mogłam jechać dalej, ale myślałam, że ducha wyzionę. Na najcięższej przerzutce, z małym śpiącym klockiem w foteliku po trawiastych wertepach wału zbiornikowego dało się we znaki.  Padłam snem sprawiedliwego zaraz po Tygrysie. Ale fajnie było. Zbiornik pokażę Wam później jak zdjęcia zrzucę. 

środa, 15 stycznia 2014

Z czym do ludzi - przed-przed-triatlonowy remanent

Słowo się rzekło, kobyłka u płota. wpisowe wpłacone więc trzeba się zebrać i przyjrzeć bliżej swoim możliwościom. Może zacznę od słabości:

Pływanie
Nie tonę. Tak, to zdecydowanie moja mocna strona. Wrzucona do wody utrzymuję się na powierzchni a nawet posuwam do przodu. Jak to się ma do triatlonu? Ano marniutko. Jak pisałam już wcześniej tu mam (miałam) jakiegoś stracha przed zanurzaniem głowy. Może nie tyle stracha co po prostu dyskomfort. Przy próbie oddychania pod wodą wdzierała się ona przez nos i zalewała nic nie podejrzewające gardło. Co mogłam zrobić? Przede wszystkim poczytać. Wyznaję zasadę, że z książek można się nauczyć prawie wszystkiego, więc zaczęłam czytać i oglądać i ćwiczyć. Niestety basen znajduje się w najbliższym miasteczku więc nie zawsze udaje mi się tam dotrzeć, ale przez 2 miesiące miałam możliwość regularnego wyjazdu z kołem gospodyń wiejskich (tak, jestem członkinią, a co?). Podczas gdy panie uczyły się pływać ja uczyłam się oddychania pod wodą i pływania kraulem. Terry Laughlin to geniusz i będę mu dozgonnie wdzięczna. Dzięki niemu nie dość, że porzuciłam zatyczkę do nosa i swobodnie oddycham na obie strony, to jeszcze płynę sobie cichutkim, niechlapiącym kraulem. Tylko wolno. Coś muszę robić źle, bo zaczerpniecie powietrza zajmuje mi za dużo czasu. Przepłyniecie długości basenu zajmuje mi 28s, ale przy zaledwie 17 ruchach. W porównaniu z początkami (32s/ 31 machnięć) to postęp ogromny. 
Na ostatnich zajęciach moje próby dostrzegł pan instruktor. Widocznie znudziło mu się nadzorowanie resztki pań wiec zaczął mnie zasypywać radami. Z jednej strony fajnie było usłyszeć od profesjonalisty jak moje pływanie wygląda z zewnątrz i co robię nie tak, ale jego rady nijak się miały do tego, czego uczył mnie pan Laughlin. Owszem, miał rację że mam problem z oddychaniem. Według niego za głęboko trzymam głowę i przez to wyjście na powierzchnię zajmuje mi dużo czasu, ale on kazał mi te głowę trzymać za bardzo w górze, co wcale mi nie pomagało. Pan chyba potraktował mój przypadek ambicyjnie i "uwziął się". Stał nade mną i cały czas kazał ćwiczyć według swojego sposobu. Nie dyskutowałam, bo (jestem najbardziej nieasertywna istota na świecie) byłam ciekawa co z tego wyjdzie, ale odebrał mi cała przyjemność z pływania. Wypadałam z rytmu, mącił mi w głowie i jego rady tylko pogarszały wszystko. Tak więc na tym zakończę moja przygodę z instruktorem. 
Następnym razem poproszę chyba kogoś aby nagrał moje zmagania to będę mogła stwierdzić co faktycznie robię nie tak.
Jest jednak inny, o wiele poważniejszy problem. PWW - czyli Panika Wielkiej Wody. Latem chciałam skorzystać z dobrodziejstwa posiadania Międzyrzeckich Jeziorek pod nosem i popływania na otwartej przestrzeni. O ile z głową nad mogę sobie pływać dowoli, tak gdy tylko zanurzam ją pod i widzę mętną wodę tak łapie mnie panika, strach ściska gardło, umysł świruje i nie ma bata. Tak naprawdę to sama nie wiem, co mnie przeraża. Świadomość, że w tej wodzie mogę COŚ zobaczyć: rybę, węża, rekina? Nie wiem. To coś siedzi mi w głowie. Niech zrobi się ciepło to spróbuje z tym powalczyć. Zacznę od 30s pod wodą i stopniowo będę wydłużać czas. Uda się. Innej opcji nie widzę.

Rower


Pozwólcie, że przestawię Wam Zenka, moje pędzidło.  Z znamy się już dobre 6 lat pewnie. I jak to w każdym związku bywa, początkowo przyprawiał mnie o palpitacje serca. Początki to w ogóle mieliśmy dosyć burzliwe. ON - nie ujarzmiony, narowisty rumak, który nie chciał poddać się kobiecej ręce, Ona - jak to ona, musiała się przekonać na własnej skórze zanim się nauczyła. Zaczynając od tego, że pędzidło ma rodowód angielski, w związku z czym hamulce są na odwrót, czyli przedni pod prawa ręką, tylny pod lewą. Taki drobny fakt, o którym zapomniano mi powiedzieć na samym początku. 
Była niedziela, wracaliśmy z M przez wieczorny, spokojny Londyn, ja - dumna jak paw z nowej bryki. Wjeżdżałam akurat na skrzyżowanie na Holborn Circus (nie tam żeby jakoś bardzo zamotane ono było, ale do najbezpieczniejszych nie należy)


M krzyknął uważaj!!!!!. No przecież wszyscy wiedza, że nie krzyczysz tak do kierowcy (każdego pojazdu). Krzyczysz ewentualnie uważaj, auto z prawej czy tym podobne, sprecyzowane ostrzeżenie. Ale uważaj? to może oznaczać wszystko, więc nie wiadomo jak się zachować. Odruchowo złapałam za hamulec. Odruchowo prawą ręką. W końcu kilkanaście/dzieści lat praktyki wyryło się w moim mózgu. Zenuś, bardzo posłusznie stanął dęba, bo okazało się że heble z przodu są jak brzytwa. Czy mówiłam, żeśmy się z Zenusiem nie do końca dobrali rozmiarowo? Bo on L jest a ja raczej na M powinnam śmigać. No więc złe rozłożenie ciężaru dało znać o sobie i w piękny sposób zaliczyłam glebę przed Zenusiem. Parę miesięcy jeździłam powtarzając w myślach mantrę "przedni z prawej, przedni z prawej". Że łatwiej by było linki zamienić? Ale co to za zabawa by była?
Kolejnym razem był piękny wrzesień a ja jechałam na spotkanie ze znajomymi. Mieliśmy wziąć udział w SkyRide. To akcja, podczas której główne ulice wzdłuż Tamizy są zamknięte i można śmigać rowerem od Tower Bridge do Buckingham Palace. Byłam już na ostatniej prostej przed pałacem, szeroki the Mall rozpościerał się przede mną. Na coś się zagapiłam, tak że przesuwający się przede mną znak stopu (wraz z ludzikiem, który go trzymał) dostrzegłam dosłownie w ostatniej chwili. Po heblach, całkowicie zapominając o mojej mantrze. Ach, cóż to był za lot. Niczym jaskółka z rozpostartymi skrzydłami szybowałam nad kierownicą, lądując w połowie przejścia dla pieszych. Wstyd był pewnie większy niż obrażenia. Otrzepałam się, I'm alright zapewniłam pana Stopa, który z przerażeniem wołał już sanitariuszy i wróciłam do Zenusia, który - o zgrozo - miał pękniętą i porysowana manetkę. 
Z biegiem czasu Zenuś (a raczej klocki hamulcowe) się utemperował i popadliśmy w rutynę związku "po latach". On wie czego się po mnie spodziewać, ja wiem na co mogę liczyć. Pora to zmienić. 
Prędkości zawrotnych to ja nie wyciągam. Ot dobijam do 26km/h. Zwalniam na zakrętach, bo nigdy nie opanowałam wchodzenia w zakręty przy pełnej szybkości z lekkim nachyleniem. Zmiana dętki? Śmiech na sali. Ostatnio pompowałam przednie koło i wentyl urwałam. Taka zdolna jestem. Ale od czego podręczniki triatlonowe opisujące wymianę dętki i youtube? Włączy się wymianę w plan treningowy jako jednostkę funkcjonalną i do lata będę pro.
Zenusiowi jakieś sanatorium by się przydało coby go dopasować, podkręcić i wyregulować. 

Bieganie

I na koniec bieganie, czyli to, w czym czuje się jako tako prawie pewnie. Wiem na co mnie stać, gdy się przyłożę. Ale ciągle czegoś się uczę. Obecnie np, uczę się biegania z metronomem w tempie 170 kroków/min, uczę się oddychać na 5 (2 kroki wdech, 3 kroki wydech) co jest niezmiernie trudne bo do tej pory robiłam to na 4 (2x2), uczę się biegać bez muzyki (albo to albo metronom), uczę się biegać według zasad Chi i Pose. Uczę się systematyczności (to akurat ogólnie się przyda). A przede wszystkim uczę się chcieć, czyli jak pokonać wewnętrznego lenia, który zawsze ma takie przekonujące argumenty za tym, aby zostać i popracować nad wgłębieniem w kanapie.

Tak to wygląda. Dużo pracy? Pewnie tak, ale to mnie pobudza do działania. Bo wiem, że nawet przy odrobinie wysiłku szybko będzie widać efekty. Przynajmniej początkowo. No i ta duma z siebie, gdy w sierpniu uda mi się:

a) nie utonąć
b) nie wywalić na zakręcie
c) dobiec





piątek, 15 listopada 2013

Próbując znaleźć czas tam gdzie go nie ma

Miało być tak pięknie. Wpis miał wystąpić pod pięknym tytułem "Osiołkowi w żłoby dano..." a ja miałam debatować: czy to czy tamto? Czy znane, niedokończone, czy nieznane? Czy wiosną czy latem? Nie ma tego złego, przynajmniej odpadło mi (rzecz niemożliwa wręcz dla każdej kobiety) decydowanie. Już rozwijam myśl.
Od dłuższego czasu bawiłam się myślami o spróbowaniu triatlonu. Bieganie mnie troszeczkę nudziło. Pewnie marnie biegałam mogliby niektórzy zauważyć i mieliby w tym sporo racji. Wyników oszałamiających to ja też nie miałam,, dyszka poniżej godziny, połóweczka poniżej 2, maraton w 4,35. Ot taki standardzik. To po co mi ten triatlon? bo siedział mi w głowie odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy. Była letnia niedziela. Wybraliśmy się z M na wycieczkę rowerową wzdłuż Tamizy. Chcieliśmy pozwiedzać jej wschodnie rejony, przeprawiliśmy się promem w Woolwich, ruszyliśmy i trach! M złapał gumę, a my bez zapasu. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić na piechotę do domu  (jakieś 6-8km) prowadząc rowery. Więc znowu prom i spacerek. Pamiętam dochodziliśmy już do mostu oddzielającego Victoria Dock od lotniska City, gdy moją uwagę przykuły dziwne spienienia na wodzie.
-Widzisz co tam się dzieje? - spytałam M
Gdy podeszliśmy bliżej spośród piany wyłoniła się zgraja różowych czepków.
- Pływają w doku. Odbiło im?
Okazało się, że trwał drugi dzień Triatlonu Londyńskiego a zawodnicy płynęli właśnie dystans olimpijski. To był rok 2008. Od tamtej pory co roku kibicowaliśmy zawodnikom a ja w duchu marzyłam by kiedyś też wziąć udział. Oczywiście pływanie w mętnych wodach doku mnie przerażało (i przeraża nadal), ale co tam. Kiedyś musi być ten pierwszy raz. No i zapisałam się. ale na sprinta. Nie ma co się rzucać na głęboką wodę (hihi). 
Czemu własnie tam skoro jest tyle krajowych tri w okolicy? Częściowo dlatego właśnie, że tam zetknęłam się z tri po raz pierwszy, bo tam, nad dokiem stawiałam pierwsze (bolesne) kroki jako biegaczka, bo tęsknie za tym miejscem każdego dnia. I po prostu potrzebowałam jakiegoś pretekstu by tam wrócić. 

A jaki miał być wybór? Zapisałam się, zapłaciłam, siedziałam uchachana, ze nareszcie jakieś plany treningowe można zacząć snuć a tu łubudu do skrzynki wpadł email, że niby "teraz jak już się załapałaś do maratonu londyńskiego to ..." i tu następowała lista wskazówek. No to przecież oczywiste, ze złośliwość losu i co tylko, nie? Tyle lat tak? Próbowałam, zapisywałam się, i nic. a teraz jak już sobie zaplanowałam start w Londynie latem to mi się miejsce w maratonie trafia? Wybór oczywiście nie był taki że co? Tylko co najpierw? Bo przecież z miejsca w VLM się nie rezygnuje. Jest cenne jak miodek dla Puchatka czy brykający ogon dla Tygrysa. Jak już się dostaje to rzuca się wszystko i się korzysta. Ewentualnie przenosi się je na kolejny rok. Na dwa starty w mieście Wielkiego Bena w jednym roku raczej pozwolić sobie nie mogłam. Zadzwoniłam do fundacji aby się dowiedzieć szczegółów a babeczka do mnie, że sorry luv ale jakaś pomyłeczka musiała się stać bo wedle ichniego systemu to ja się wcale nie dostałam. Że co? Że jak? To ja tu już plany treningowe rozpisuje, biletów szukam a ona mi o tak?
Nie ma tego złego. Będzie zatem triatlon. Może to i lepiej, bo z obecnym planem zajęć trudno by mi było wygospodarować czas na kompletny trening. Zjazdy, nie dość ze wręcz co tydzień to jeszcze tak upchane, ze nawet malutkiego okienka nie ma na jakiś mini trening pomiędzy. W sobotę do 20,30, w niedzielę do domu dotrę dopiero po 19,00 a zatem długie wybiegania gdzieś w tygodniu musiałyby być. Co nie oznacza, że łatwiej mi wygospodarować czas na treningi do tri. 
Z tym czasem to już w ogóle jest marniutko.

W czasach przed-Tygryskowych zdobiłabym tak: na kartce papieru rozpisałabym dzienne zużycie czasu. Zaczęłabym od najważniejszych i najdłuższych powoli przechodząc do mniej ważnych, tak by na końcu wyeliminować złodziei czasu i zdobyte w ten sposób minuty/godziny przeznaczyć na trening. 
A zatem

Min 8 godzin na sen
8 h praca
1,5- 2h dojazd do pracy, który można zamienić w trening
Itd

Teraz o takim planie mogę tylko pomarzyć. Przede wszystkim nie ja tu rządzę a o 8h nieprzerwanego snu to nawet nie ma co myśleć. Dlatego też staram się wykorzystać pogodę i robić jak najwięcej z Tygrysem. Zwłaszcza, że moje treningi to na razie takie przygotowanie pod budowę bazy, a zatem nic naprawdę długiego, szybkiego, wymagającego. Ot biegaliśmy sobie z wózkiem, albo kręciliśmy niespiesznie na rowerze. Mam szczęście bo Tygrys nie protestuje i nadal uwielbia swój wózek(czasem sam do niego wchodzi i domaga się przebieżki, a gdy otwieram bramkę na podwórko by wrócić do domu protestuje krzykiem). Niestety ostatnio zrobiło się chłodno więc Tygrysa zabierać ze sobą nie mogę. M ma tak chaotyczny grafik, że nie mogę za bardzo liczyć na to by został z Potomkiem w domu podczas gdy ja pójdę coś poćwiczyć. Albo go nie ma albo
 śpi bo:
a)  już śpi bo ma na rano
b) jeszcze śpi bo idzie na nockę
c) śpi bo własnie wrócił z nocki
Na szczęście od grudnia M będzie już w domku cały czas co, mam nadzieje przełoży się na czas treningowy dla mnie.
Niektórzy wstają wcześnie rano i biegają zanim obudzi się cały świat. Po pierwsze primo to poranny ptaszek ja nie jestem. Dzień nie zaczyna się dla mnie przed 9. Dodatkowo tygrys przestał ostatnio współpracować i imprezuje po nocach, z lubością domagając się mojego towarzystwa w godzinach późnonocnych lub bardzo wczesnoporannych. Wieczorem zazwyczaj siedzę w książkach dłubiąc tłumaczenia, albo dłubię igła próbując zarobić na gadżety/starty/biegowe wdzianka/studia rękodzielnictwem. Jeszcze się nie wpadłam w rytm ćwiczebny. Jak na razie życie wchodzi mi w paradę. Próbuję znaleźć czas gdzie się da. I tak, gdy udaje mi się pobiegać to zabieram ze sobą taśmę i ćwiczę potem jakieś przysiady, wykroki itd. Idąc z Tygrysem na plac zabaw biorę matę i ćwiczę jogę, albo wykorzystuje drabinki, brzozę, zjeżdżalnię podczas gdy Junior z zacięciem grzebie w piachu. Jakoś sobie radzimy


Jak widać dziecię bierze przykład z mamusi. Z lekkimi modyfikacjami

niedziela, 20 października 2013

wtorek, 6 sierpnia 2013

Ogarnąć ten chaos, czyli mama aktywnie

Rozmawiałam ostatnio ze znajomą mamą 8-miesięcznego malucha. 

- Taka jestem bez energii, mówię ci. I ciągle ważę tyle co po porodzie. Koszmar. Wiecznie zmęczona, ciągle mnie coś denerwuje.
- A robisz coś? Ćwiczysz, biegasz?
- No coś ty, przecież mam dziecko.

Bardzo często niestety, dziecko jest główną wymówką usprawiedliwiającą lenistwo. “Nie mam czasu, nie mam siły, nie mam z kim zostawić dziecka...” 

Kobiecie- matce jest trudniej. O ile facetowi zawsze uda się wygospodarować czas na trening, o tyle u matki jest to zawsze okraszone odrobiną poczucia winy. Że poświęcając czas sobie odbiera go dzieciom. Z drugiej strony świadomość tego skłania nas do wartościowszego spędzania czasu z potomstwem. Jakoś nie ilość. A wysportowana szczęśliwa rodzicielka to zdecydowanie lepszy kompan do zabaw niż ciągle zmęczona, sfrustrowana i znudzona matka myślami będąca daleko stąd. Zatem pozorny egoizm ma jednak pozytywny efekt.

Wbrew pozorom bycie aktywną mamą jest bardzo proste. To, co tak naprawdę nas powstrzymuje to nie okoliczności a własne lenistwo i wyszukiwanie przeszkód. Zacznijmy od rzeczy najprostszych:

Podział ról - matki, zwłaszcza na początku, często zapominają, że tata też jest pełnoprawnym rodzicem, który spokojnie poradzi sobie z maluchem, o ile mu na to pozwolić. W pierwszych miesiącach życia malucha matki zawsze myślą, że tylko one wiedzą jak należy zająć się dzieckiem odsuwając tatusiów na boczny tor “daj, to nie tak, za wolno to robisz. Jak masz tak robić to już wolę sama”, a potem dziwią się, że ojcowie nie kwapią się do pomocy. Po co? Skoro ta pomoc i tak zostanie skrytykowana? Pozwól ojcu być tatą. Zostaw go z maluchem na 10-15-20 minut i ten czas poświęć sobie. Idź na spacer, pobiegaj, poćwicz. Te kilkanaście minut pozwoli ci oderwać się na chwilę od domowych spraw, doładujesz akumulatory, będziesz lepiej spać (o ile malec na to pozwoli), uspokoisz się. 
Partner wrócił z pracy, zmęczony, nie ma sił? To niech się położy na drzemkę razem z malcem. 

Czasem są jednak sytuacje, gdy nie ma z kim zostawić dziecka. Co wtedy? Popadać w marazm i rozleniwienie, a całą winę na zaistniałą sytuację zrzucać na tego małego człowieka? Zdecydowanie nie. Opcji jest kilka: 

Spacer - każda mama jest w posiadaniu wózka. I choćby nie chciała to na spacery chodzi. Zamiast leniwie wlec nogę za nogą można przyspieszyć i wycisnąć z półgodzinnego spaceru jak najwięcej dla siebie. 5 minut szybkiego marszu na rozgrzewkę a potem wypady z wózkiem, przysiady, wspinanie na palce, stojąc przed wózkiem skłony w bok. My ćwiczymy a maluch ma ubaw ze śmiesznych min mamy. Pompki z rękami opartymi na ławce. Można umówić się z inną mamą (zawsze to raźniej). Gdy półgodzinny spacer szybszym tempem nie przyprawia już o zapaść można dołączyć delikatny jogging. “Ale ja nie mam specjalnego wózka”. Jeżeli nie planujesz długich, szybkich biegów po wyboistym terenie to wystarczy ci ten, którego używasz do spacerów. Upewnij się tylko, że maluch jest w wygodnej pozycji i dobrze przypięty (jeżeli jest już w spacerówce. Dziecko może się na nią przesiąść dopiero gdy pewnie trzyma główkę prosto i potrafi siedzieć, więc przynajmniej po 6 miesiącu). Jak wszystko, zaczynamy powoli, np. 3 minuty szybkiego marszu przeplatane minutą truchtu. Z czasem należy skracać czas marszu a wydłużać trucht. Starszy maluch na pewno będzie zadowolony. Gdy zaczynałam biegać z Tygrysem machał zachwycony nogami gdy przyspieszałam. Po takich spacerze, gwarantuję, wraca się do domu z porządnym zapasem energii i z bardziej optymistycznym podejściem. Endorfinki szaleją. Jeżeli jesteśmy w posiadaniu nosidełka lub chusty to jeszcze lepiej. Energiczne spacery z latoroślą bezpiecznie przytuloną do mamy to dodatkowy bonus.

Rower - gdy dziecko siedzi stabilnie można dołączyć przejażdżki rowerowe. Do wyboru mamy kilka rodzajów fotelików rowerowych: 

na bagażnik (minusem jest to, że nie widzimy dziecka, ale w przypadku wietrznej pogody osłaniamy je od wiatru), 

















źródło: myweeride.pl
na ramę przed nami (mamy oko na dziecko, a ono ma nieograniczoną widoczność jednak utrudnia pedałowanie bo jest umiejscowiony tuż przed nami)
















źródło: allegro.pl
na kierownicę. Przy cięższym dziecku może obciążać ręce podczas utrzymywania kierownicy.


















źródło: allegro.pl
No i te tradycyjne, przed kierownicę. Akurat te ostatnie uważam za najbardziej niebezpieczne, bo podczas upadku dziecko leci na pierwszy ogień. Przy wyborze fotelika warto pamiętać by miał odchylane oparcie (na wypadek gdyby mały podróżnik zasnął). Bardzo przydatne są też schowki umieszczone pod stopami dziecka. Idealne na zabranie drobnej przekąski, wody czy chusteczek. 







Można też zainwestować w przyczepkę rowerową (firma Chariot ma wózki biegowe, które, po odczepieniu przedniego koła, służą jako przyczepki rowerowe). Przydaje się zwłaszcza, gdy mamy dwójkę pociech (przy trójce dwoje jedzie w przyczepce a trzecie w foteliku). Dobre na większe wyprawy, bo za oparciem jest sporo miejsca na prowiant, dodatkowe ubranie itd.  









Już odpięty po podróży
Gdy maluch zaśnie jest mu też wygodniej niż w standardowym foteliku. Może się po prostu delikatnie zsunąć. Pasów jest tyle, że nie ma szans na samowolne wyjście. Zapięcia są przeważnie umiejscowione za dzieckiem, więc w miejscu trudno dla niego dostępnym. 

Tu nie szalejemy już z prędkością, bezpieczeństwo przede wszystkim. Dobre zapięcie pasami, kask, światła, odblaskowe elementy. Tygrys nie rusza się nigdzie bez swojego Melmana. Warto zatem upewnić się, że ulubiony pasażer jest przypięty pasem razem z dzieckiem lub w inny sposób zabezpieczony przed ewentualnym zaginięciem. 




DVD - a co gdy pogoda nie pozwala na wyjście na dwór? Można poćwiczyć w zaciszu własnego domu. Na rynku jest całe mnóstwo DVD z ćwiczeniami. Bardzo mały człowiek śpi dużo, dzięki czemu o wiele łatwiej wygospodarować te 15-30 minut na ćwiczenia. Oczywiście ważne jest, by wybrać te odpowiednie. Na początek nie ma co się rzucać na PX90 czy Insanity. Rozsądek przede wszystkim. Nie trzeba wszystkiego robić na raz. Można rozbić to na małe kawałki - 10-15 minutowe i rozłożyć je w ciągu dnia. Wzmocnionymi mięśniami łatwiej podnosić słodki ciężar, który ciągle przybiera na wadze. Malucha można też dołączyć do naszych ćwiczeń. On będzie się cieszył dodatkową bliskością mamy, a my nie musimy martwić się o ciężarki. Ćwicząc brzuszki można położyć malucha na udach, podczas pompek - na podłodze pod nami, można robić przysiady trzymając malucha przed sobą itd. Dziś ćwiczyłam brzuszki razem z Tygrysem. On wpakował mi się na brzuch, rozłożył swoją książeczkę na mojej klatce piersiowej i spokojnie czytał o przygodach Tadka i jego traktora a ja ćwiczyłam. Nawet mi to pomagało bo bardziej spinałam mięśnie. Gdy ćwiczę jogę Tygrys z radością podłącza się pod wygibasy. Często okazuje się o wiele bardziej giętki niż ja. Ćwiczenia, zabawy z maluchem w parku - wstydzisz się wyginać ciało w miejscu publicznym? Zaangażuj malucha i zrób z tego zabawę. Nikt nie patrzy krzywo na matkę wygłupiającą się z dzieckiem. 

To tylko kilka podstawowych rzeczy, na które zawsze można znaleźć czas. Oczywiście o wiele gorzej ma się matka, która musi pracować. Trudno jest wtedy wygospodarować czas dla siebie, gdy pozostaje go tak niewiele. Można dojeżdżać do pracy rowerem, wysiadać kilka przystanków wcześniej i przejść się, odstawić windę. Drobne czynności, czasem niezauważalne, ale razem dające efekt. 

Po co to wszystko? By poczuć się lepiej. Ale przede wszystkim by swoją postawą dać przykład dziecku. Pokazać mu, że aktywność fizyczna jest fajna. Nie wychowujmy kolejnego pokolenia uzależnionego od migającego ekranu z syndromem klikającego palca wskazującego i skrzywieniem kręgosłupa. 


Notka napisana do konkursu firmy Beticco,
-link do regulaminu: 
http://beticco-baby.blogspot.com/2013/07/konkurs.html
-link do Facebooka: 
https://www.facebook.com/BeticcoBaby
Walczę o nagrodę: Konik na biegunach!

niedziela, 28 lipca 2013

To dzieki tobie

Podczas wczorajszej przebieżki z Tygryskiem zastanawiałam się jakie słowa cieszą mnie najbardziej jako biegaczkę. I nie, nie było to and the winner is. Słowa, które sprawiły mi największą radość do tej pory brzmiały tak:
A wiesz, że to dzięki Tobie zaczęłam/ąłem biegać...
Mam już na swoim koncie kilku popełnionych biegaczy i cieszy mnie ogromnie, że to co robię (chociaż czasem bez ładu i składu) może kogoś motywować do tego by zmienił coś w swoim życiu. To mobilizuje, nie pozwala stać w miejscu. 

A jakie są Wasze ulubione zdania?

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ten w którym Tygrys współpracuje pomimo NBS-a a ja uczę się oddychać

Rano obejrzałam trzecią lekcję z DVD Total Immersion, tę o oddychaniu. Po ostatnim pobycie na basenie, gdy próbowałam odnaleźć tę "najmniejszą dziurę w wodzie i się przez nią przeciskać" myślałam, że wyzionę ducha. Nie umiem oddychać pływając z zanurzoną głową. Na ratunek przyszedł pan Terry i 17 minut instrukcji. Już nie mogłam się doczekać, kiedy je wypróbuję. Niestety w ciągu dnia nie wyszło, więc miałam nadzieję na wieczorne pływanie. Basen do 21,00 czyli muszę być przed 20 a to oznacza, że z domu muszę wyruszyć max o 19.30. A to znowu oznacza śpiące dziecko do 19.29. Biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie dni Tygrys zasypiał w okolicach 21 nie wróżyło dobrze. Normalnie Junior zasypia o wiele wcześniej, ale uczy się zasypiać bez mojej obecności w pokoiku, no i się schodzi. Bo wygląda to tak:
- Dobranoc synku. 
- papa tam (znaczy się Dobranoc Mamusiu a teraz idź już sobie bym mógł zacząć prawdziwe harce)
Posłusznie wychodzę z pokoju. 3,2,1... tuptuptup Tygrys wygląda zza drzwi
-Uaaaaaa!!!!!

Ta opcja nie wchodziła w grę, więc wróciłam do wersji awaryjnej. 
- Śpij Tygrysku 
- Uauaua, nenenenene (łup łup, kop kop) Wstaje, wygląda przez okno próbując złapać którąś z książeczek stojących na parapecie. (czytaj: Nie, Nie Będę Spał, w skrócie NBS)
- aaaaa mały Tygrys słodko śpi aaaaaa (w głowie robię listę rzeczy, które muszę zabrać i określam ich położenie)
- NBS
...
19.23
- Tygrysku cichutko już, śpimy
- NBS

19.25
Czekaj Tygrysie, ja Ci jeszcze pokażę. Tygrys jest wielbicielem smarowideł wszelakich i masaży. 
- Oh Tygrysku zobacz chyba komar Cię ugryzł, daj Mamusia żelem posmaruje. - Rozpoczynam mizianie kołowe skroni. Dziecię nieruchomieje.

19.31 Tygrys, dziecię idealne, śpi

Łapię wszystkie potrzebne rzeczy, elektroniczną nianię przekazuję Tesciufce i pędzę. Na ścieżce rowerowej w miasteczku prawie rozjeżdżam panią, która jedzie slalomem, bo przecież musi rozmawiać przez komórkę z koleżanką o manikiurze właśnie jadąc rowerem. Zdyszana wpadam na basen 20,10. Nie jest źle. 

Spisałam sobie na karteczce wszystkie zadania i wykonywałam je kolejno przeznaczając dwie długości basenu na każdą. Będę musiała poświecić zagadnieniu więcej czasu, dziś tylko prześliznęłam się po temacie, ale jaka różnica. Jeszcze Wam nie pokażę efektów, ale Panowie (i Panie), jakim ja pięknym kraulem pływam. Zakrytym, główka pod wodą, sunę z gracją, długie ruchy rąk, żadnego chlapania, nawet się nie zasapałam. W porównaniu z ostatnim treningiem poziom zmęczenia zmniejszył się o dobre 30%. A zostało mi jeszcze 7 lekcji. Pod koniec będę normalnie jak taki okoń, albo karaś jaki.
Będę musiała nauczyć się oddychania bez zatyczki do nosa, bo widzę (czuję), że wydychanie powietrza ustami mi przeszkadza i nie oddycham tak efektywnie jak powinnam. Na szczęście jest DVD "O2 in H2O" poświęcone całkowicie zagadnieniu oddychania, więc będę ćwiczyć. O tyle łatwiej, że pierwsze ćwiczenia są robione w misce z wodą. 

Droga powrotna wypadła niestety w lekkich ciemnościach. Padła mi przednia lampka. Na szczęście była cudnej urody pełnia. Na nieszczęście droga w większości prowadziła przez las, więc z niej nie skorzystałam. Ale za to o ile przyjemniej było jechać. Zdecydowanie boję się lasu po ciemku. Jeszcze mgła podstępnie wypełzała z niego na drogę.



Po powrocie do domu byłam tak naładowana energią, że najchętniej poszłabym pobiegać. Zwłaszcza w tak pięknych okolicznościach przyrody. Niestety czekało na mnie 30 słoików z musem i sokiem z czarnej porzeczki do pasteryzacji. 




środa, 17 lipca 2013

To se zaszalałam

Ach cóż za piękny dzień. Ranek spędziliśmy z Tygrysem na mega długim spacerze. Gdy Potomek padł snem sprawiedliwie umęczonego ja poszłam sobie pobiegać na bieżni. W końcu dorobiliśmy się elektronicznej niani, która daje mi więcej wolności podczas drzemek Tygrysa. Pobiegałam sobie 5km w takim tempiku 7'11".  Cudnie. A potem było już tylko lepiej. Po powrocie z pracy M zabrał Tygrysa do Pradziadków a ja popedałowałam na basen. No nie tak od razu. Najpierw trzeba było znaleźć zapięcie do roweru. Znalazłam 2 z posiadanych trzech, gdzie kluczyk miałam tylko do tego trzeciego. Czas uciekał, nerw rósł a kluczyków czy brakującego zapięcia ni widu ni słychu. Nie były nam potrzebne od przeprowadzki, więc musiały być w jeszcze nie rozpakowanych resztach pudeł. W końcu udało mi się natrafić na jeden z kluczyków. Ruszyłam z kopyta zapominając nawet o rękawiczkach i okularach (a trasa prowadziła przez las pełen chmar meszek). Zrobiłam 11,7km w 30 minut co daje mi prędkość średnio 23,4km/h. Szaleństwo. 
Na gumowych nogach doszłam do recepcji (trzeba będzie wcześnie zacząć ćwiczenie zakładek). Niestety nie udało mi się dotrzeć na czas (sesja liczy się od pełnej godziny), ale gorące pozdrowienia dla pani z recepcji, która zezwoliła mi na wydłużenie sesji. 

Pierwsze 20 minut poświęciłam całkowicie na ćwiczenie "Ślizgu Supermana". Co za uczucie. Chyba napędziłam stracha ratownikowi (ten sam od dłubania w nosie), bo gdy tak sobie dryfowałam to zerwał się z krzesełka i sięgał po tę tyczkę do wyciągania topielców. Pomogło mi to (ślizg, nie akcja ratownika) wyczuć odpowiednie ułożenie ciała i naprawdę robi różnicę. Ale nogi ani razu nie opadły mi na dno, wcześniej kończył mi się zapas powietrza. Przez kolejne 30 minut zaczynałam ślizgiem i dodawałam kilka machnięć łapkami. Tyle ile wyjdzie na jednym oddechu. Potem stawałam i zaczynałam od nowa. Kompletnie nie potrafię oddychać. Wiem, że robię coś źle, bo całe zmęczenie (potworne) bierze się właśnie z oddychania. To nic, dojdę i do tego. 
Przez te 30 minut przepłynęłam 20 długości basenu. No i najważniejsze, na sam koniec zmierzyłam sobie czas i tadam:

Długość basenu:

Ostatnim razem       Dziś
Czas: 32s                36s
Machnięcia: 31       21 (Fanfary)

Potem była prawie zakładka, nie licząc kilku minut na przebranie i odpięcie roweru i znowu 11,7km ale tym razem o 1min dłużej.

Więc tak. Gdybym się zdecydowała na dystans sprinterski to z takimi tempami zrobiłabym go w:

pływanie 45min
rower  51 min
bieg  40 min          
całość        2h16 plus coś na T1/T2

Jest duuużo miejsca na poprawę. tylko cały czas się waham czy sprint czy olimpijski. nie ma co się porywać z motyką na słońce, ale ...

wtorek, 9 lipca 2013

Się Bryka

Pogoda nam ostatnio dopisuje, więc brykamy. Głównie na rowerze. Babcia Tygryska chwilowo rezyduje u mojego brata i łaskawie udostępniła mi swój ogród do crossfitu. Tak więc co drugi dzień pakuję Tygrysa w fotelik, kręcimy 5km, Tygrys karmi, gania i ciągnie za ogon co się da, a ja przez 2 godzinki pracuję nad wzmacnianiem obręczy barkowej, klatki piersiowej, mięśni brzucha i intensywnie rozciągam mięśnie pośladkowe i tylne ud, czytaj: pielę. Efekty jak widać spektakularne.

Nie, kóz widocznych w tle nie doję. To już robota Dziadka.
 
Oprócz tego pływam. Odnalazłam zatyczkę do nosa i to jest to. Okazuje się, że jednak umiem pływać z głową pod wodą i całkiem nieźle mi to wychodzi. Dynamika pływania jest całkiem inna niż z ciągłym hamowaniem szyją. Przez prawie godzinkę ćwiczyłam tego kraula. Najpierw to musiałam się przełamać. Głęboko zakorzeniony perfekcjonizm polski powstrzymywał przed próbami kraulowania. Albo coś robię dobrze, albo wcale. Ot, taka wada fabryczna. Ale jak już sobie wytłumaczyłam, że te 8 letnie dziewczynki rzucające piłką na torach obok, czy tez znudzony ratownik dłubiący wcale-nie-ukradniem w nosie i oglądający swoje paznokcie mają głęboko w nosie to, czy ja tym kraulem pływać umiem czy nie.  Tak więc zaczęłam od pływania z obiema rękami na desce łapiąc oddech na przemian z obu stron licząc na cztery. Potem skupiałam się na pracy jednej ręki z drugą prowadzącą na desce. W międzyczasie dla odpoczynku przerzucałam się na styl grzbietowy. Ćwiczyłam też swobodne unoszenie się na wodzie i przewroty z pleców na brzuch i spowrotem na plecy. A na koniec, taka wisienka na torcie, próbowałam połączyć to wszystko w całość. Jak ja się zmęczyłam. To chyba najlepszy dowód na to, że daleka droga przede mną, ale radości było co nie miara. 

W niedzielę wyciągnęliśmy dawno zapomniany, nigdy nie używany zestaw do badmintona i wczoraj odbyły się Pierwsze Rozgrywki Międzysąsiedzkie. Z przykrością donoszę, że przegraliśmy, ale za to udało mi się wyrwać sąsiadkę na wieczorne bieganie. 

Pędzę właśnie na kolejną dawkę crossfitu, bo pewnie zarosło od piątku.

czwartek, 27 czerwca 2013

Pływanie podejście pierwsze



Jak pomyślała tak zrobiła (spadek akcji spowodowany pogorszeniem pogody i brakiem niańki do Tygrysa). Ostatnie tygodnie obfitowały w rower, trochę biegania i nieszczęsne pływanie. O ile biegać potrafię, a jeździć szybko na rowerze mogę się nauczyć, tak pływanie widzę czarno. 

Pływanie kraulem to bardzo trudna sprawa. To jak próba śpiewania na dwa głosy przez tę samą osobę. Teoria wg Matta Fitzgeralda:

"Faza 1 Wejście: Dłoń powinna wejść do wody 20-30cm przed głową pomiędzy głową a ramieniem. Palce złączone, dłoń ustawiona pod kątem 45 stopni do powierzchni wody, skierowana lekko na zewnątrz tak by kciuk i palec wskazujący zanurzyły się jako pierwsze. Następnie wyprostuj rękę sięgając jak najdalej do przodu delikatnie przekręcając przedramię tak, by dłoń była ustawiona równolegle do powierzchni wody tuż pod nią. Przekręcić całe ciało podążając za ruchem ręki. 
Faza 2: Łapanie: Skieruj ramię do dołu zginając łokieć do 90 stopni tworząc z dłoni i przedramienia długie wiosło (...)
Druga ręka zaczyna fazę 1Faza 3: Pchnięcie: Ze zgięta ręką, używając klatki piersiowej i mięśni grzbietowych, pchnij wiosło wzdłuż całego ciała w kierunku nóg. Wyprostuj rękę na wysokości klatki piersiowej.
Faza 4: Uwolnienie: Wynurz rękę z wody w momencie jej pełnego wyprostowania gdy dłoń znajduje się przy udzie (a nie przy biodrze). Obróć dłoń, tak by mały palec wynurzył się pierwszy a następnie obróć ją na zewnątrz.
Faza 5: Regeneracja: Przenieś rękę nad głową przygotowując ją do ponownego zanurzenia. Zrób to w sposób zrelaksowany by nie tracić energii na ruch, który nie przyczynia się do posuwania do przodu. Dłoń i przedramię powinny zwisać luźno. Skup się na przeniesieniu do przodu łokcia, gdy znajdzie się na wysokości ucha wyprostuj rękę przygotowując ja do ponownego zanurzenia. "*

A gdzie jeszcze obrót ciała, ustawienie głowy i reszty ciała, praca nóg i oddychanie?

Przeczytałam opis kilkakrotnie próbując zapamiętać kolejność każdego ruchu. W końcu położyłam się na stoliku do kawy w salonie i z książka na podłodze próbowałam pływania na sucho. Nie tak źle. Pora na mokre ćwiczenia. Zabrałam Tygrysa i Babcię i popędziliśmy na basen. W czasie gdy Babcia pomagała Tygrysowi łapać uciekające kaczki ja wprowadzałam w życie powyższą teorię.  

Problem nr 1: nie umiem pływać z głową pod wodą. (A przecież odkryta żabką triatlonować nie będę. )
Problemy nr 2,3.4... wynikają z problemu nr 1

Nigdy się nie nauczyłam, wodą wlewa mi się do nosa i piecze w gardle. Staram się, uczę, ale chwilowo nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Następnym razem zabiorę zatyczkę do nosa, może pomoże.

Dziś poprosiłam Rodziciela aby nagrał moje nieudolne próby. Wyglądają one tak:


Dane na dziś:
Długość basenu
Czas: 32s
Ilość machnięć łapką: 31

Śmiech na sali, wiem. Ale lepsze to niż nic. Za rok będę śmigać jak śledzik. Nie, śledzik jakiś mało elegancki jest. Jak.... jaka rybka jest elegancka, bo nic mi nie przychodzi do głowy? 

*) Complete Thriatlon Book by Matt Fitzgerald, 2003

sobota, 22 czerwca 2013

To słowo na T

Chyba już pora. W życiu biegacza zdarzają się takie momenty, gdy podobne myśli na chwile goszczą w jego umyśle. I zależy tylko od niego czy odgoni je machnięciem ręki, czy tez pójdzie za ciosem. Zaczyna się niewinnie: spróbować poprawić wynik na tym samym dystansie a może spróbować dłuższego? Dam rade? Apetyt rośnie w miarę jedzenia. 5k zmienia się w 10 a te w półmaratonu.  Pól maratonu nagle prowadzi do pełnych 42,195m. A dalej? Ultramaraton wydaje się czasem zbyt odległy i niedostępny. Ale jakby tak... Nie, potrząsam z niedowierzaniem głową nad absurdalnością podobnej myśli. Po chwili łapię się na dyskusji samej ze sobą

- Ale dlaczego nie?
- No coś ty. Przecież to nierealne
- Biegać umiesz? - Próbuję przekonać samą siebie.
- No niby.
- Na rowerze jeździć umiesz?

Przed oczami przewijają mi się obrazki z jaskółczych lotów nad kierownica, gdy zapominałam że mam nowe klocki hamulcowe oraz że hamulce są ustawione odwrotnie niż w typowym polskim rowerze. Niepewnie kiwam głową, wiedząc gdzie to wszystko zmierza.

- No widzisz. Pływać tez przecież ... Tu nawet moje pewne siebie Ja musi się roześmiać. Utrzymywanie się na wodzie i ślimacze posuwanie do przodu jakbym pływała w smole trudno zaliczyć do umiejętności pływania.
- Ale to się świetnie składa, nie widzisz tego? - Ja nie daje za wygraną
- No jakoś nie
- Przecież to daje ci okazję do zrobienia czegoś nowego. Jest coś czego nie umiesz i masz szanse się tego nauczyć. Pamiętasz to uczucie po przekroczeniu mety maratonu w Paryżu?

Zamykam oczy i czuję TO na nowo. Ulgę ze nareszcie koniec, żal ze to już koniec, ciężar medalu zawieszonego na szyi, dumę, ze jednak się udało i płacz wstrząsający całym ciałem gdy zszokowany organizm nie wiedział jak poradzić sobie z faktem, ze już nie wymaga się od niego nic. 
- Hmmm może ty masz rację
Uśmiecham się pod nosem do siebie. Chyba dojrzałam do tego, by w moim słowniku pojawiło się nowe słowo:

Triatlon lub jak wolą niektórzy - Triathlon

Od razu robię sobie mentalną listę rzeczy do nauczenia:
  1. Zmieniać dentkę
  2. Opanować strach przed rozwinięciem prędkości większej niż komfortowe 17km/h na rowerze
  3. Nauczyć się pływać porządnym kraulem z głowa POD woda (w odróżnieniu od krajoznawczej żabki, którą uprawiałam do tej pory
  4. ...
Zacieram ręce z zadowoleniem. Mieszkam w pięknej okolicy, która aż się prosi o wykorzystanie do treningów. Biegać mogę z Tygrysem w wózku. Dziecięcie dostało od chrzestnego na Dzień Dziecka przyczepkę do roweru, więc mogę jeździć z nim. Oczywiście odpada rozwijanie porządnych prędkości, ale można to na pewno jakoś wykorzystać. Tuż obok Jeziorka Międzyrzeckie, a wiec możliwość nieograniczonego pływania w otwartej wodzie. Z przepastnej biblioteki ipadowej wyciągam książkę o triatlonie Matta Fitzgeralda. Trzeba kuc żelazo póki gorące.

Poegzaminowy umysł nie mający zbyt dużo do roboty to zdecydowanie niebezpieczna rzecz